Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/airshow.radom.pl.txt): failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/tymek10/ftp/airshow.radom.pl/paka.php on line 5
A nawet jeśli, to co z tego? Przecież wcale jej to nie obchodzi. Nic a nic.

A nawet jeśli, to co z tego? Przecież wcale jej to nie obchodzi. Nic a nic.

  • Krystian

A nawet jeśli, to co z tego? Przecież wcale jej to nie obchodzi. Nic a nic.

19 May 2022 by Krystian

- A ty? - zainteresował się nagle. - Z moich informacji wynika, że nie masz nikogo. - To nieuczciwe! - zaoponowała. - Ja musze ci wierzyć na słowo, podczas gdy ty nasłałeś na mnie detektywa. - W Europie kupisz sobie byle kolorowe pisemko, a do¬wiesz się o mnie wszystkiego, z detalami - skwitował. Na¬raz ściągnął brwi. - Dziwne... Jakim cudem nie wiedziałaś nic o ślubie Lary, skoro przebywałaś w Europie? Śluby w najwyższych sferach nie zdarzają się często. We wszyst¬kich gazetach były zdjęcia z ceremonii, nawet w poważ¬nych dziennikach. Tammy przez chwilę liczyła w myślach. - Nie, wtedy już siedziałam w Australii. Na którymś z moich ukochanych eukaliptusów. - Najlepsze miejsce na ziemi, co? - Aha. - Ale dlaczego? - Bo ludzie zadają ból, zdradzają, odwracają się plecami. Nie ma sensu się angażować, to zawsze kończy się cierpie¬niem. Weź mnie i Larę... - Jednak znów jesteś gotowa zaryzykować, tym razem z Henrym. - Nie mam wyjścia. Ty nie umiałbyś się nim zająć, nawet z pomocą przyjaciółki. - Ingrid akurat nie przepada za dziećmi. Zresztą, to taka dość przelotna znajomość, nic poważnego. A Henrym po¬trafię zająć się sam. Tammy popatrzyła na siostrzeńca, który zawzięcie ssał ucho swojej nowej zabawki. Jeśli tak dalej pójdzie, to miś straci uszy jeszcze przed Singapurem, pomyślała Tammy i przeniosła spojrzenie na Marka. - Naprawdę umiałbyś zaopiekować się dzieckiem? - Oczywiście - odparł z absolutną pewnością siebie. - No to świetnie! - Nim zdążył się zorientować, co się święci, posadziła mu Henry'ego na kolanach. Jego Wysokość w ułamku sekundy wpadł w popłoch. - Hej, co ty robisz? - zaprotestował gwałtownie. Tammy zamknęła oczy. - Skoro umiesz się nim zająć, to ja mogę się przespać. Bawcie się dobrze. Obudziła się kilka godzin później. Światła były przy ga¬szone, w kabinie panował półmrok. Któraś ze stewardes przykryła całą trójkę kocami. Tammy zerknęła w bok. Mark spał, tuląc do siebie uśpionego Henry'ego. Malutka rączka chłopczyka zaciskała się mocno na palcu mężczyzny. Najwyraźniej było im dobrze razem. Dopiero teraz Tammy zaczęła dostrzegać między nimi pewne podobieństwo i na¬gle poczuła, że coś zaczyna dławić ją w gardle. Dziwne. Przez tyle lat nie płakała, a odkąd spotkała Marka, co chwilę ulegała wzruszeniu. Jak to możliwe? Przecież nic o nim nie wiedziała - tyle tylko, że został księ¬ciem regentem w jakimś małym, lecz uroczym europejskim księstwie, a jego przyjaciółka Ingrid nie przepada za dzieć¬mi. On sam chyba też nie, ale... Ale jego maleńki krewny chyba niespodziewanie odnalazł drogę do serca Jego Wysokości. Tammy oniemiała z wrażenia, gdy wioząca ich limuzyna zatrzymała się przed ogromnymi marmurowymi schodami. Poniżej schodów znajdowało się krystalicznie czyste jezioro, a powyżej... Powyżej wznosił się nieprawdopodobnie pięk¬ny zamek z białego kamienia, ozdobiony niezliczoną ilością wież, wieżyczek i balkonów. Otaczały go majestatyczne gó¬ry. Na ich skalistych graniach lśnił śnieg, a poniżej ciągnęły się przepiękne lasy. I to miał być jej nowy dom? - Co o tym myślisz? - zagadnął Mark. Odwróciła się i spostrzegła, że obserwował jej zachwyt z wyraźną przyjemnością. - Co myślę? Strasznie to wszystko przesadzone. - Naprawdę? - zdziwił się uprzejmie, nie przestając się uśmiechać. - Tak. Ostentacyjne, niegustowne... - Nie mogła dłużej udawać. - Och, Mark, nie spodziewałam się! W życiu nie widziałam czegoś równie pięknego! - Ja też - powiedział, poważniejąc nagle. Nie patrzył przy tym na otoczenie, tylko na nią, więc Tammy nie była do końca pewna, co właściwie miał na myśli. On również nie był pewien. - Dzień dobry, Dominiku - skinieniem gło¬wy powitał starszego mężczyznę w liberii, który z ukłonem otworzył im drzwi limuzyny. Weszli do zamku. W olbrzymim holu czekała na nich służba, około dwudziestu osób. Mark przedstawiał ich kolejno, a oni kolejno składali Tammy ceremonialne ukłony. Nagle Tammy zawstydziła się swoich znoszonych rzeczy. Czy wypada przybywać w gości w takim ubraniu? Może Mark rzeczywiście miał rację i trzeba było kupić jakąś su-kienkę? Albo nawet i dwie... - A to Madge Burchett, Angielka, nasza ochmistrzyni. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zwróć się do niej. Starsza kobieta dygnęła przepisowo, jednak nie patrzyła na księcia, tylko na Henry'ego, którego Mark niósł na ręku. - Ależ urosłem! - zachwyciła się. - A taki byłem malutki, jak się urodziłem! - Przeniosła spojrzenie na Tammy i uśmiechnęła serdecznie. - Ach, a to jest ciocia... Tammy odgadła, że ochmistrzyni musiała w tym mo¬mencie porównywać ją z Lara. Nie miała jednak czasu za¬stanawiać się, jak to porównanie wypadło, ponieważ Mark podał jej Henry'ego i zwrócił się do ochmistrzyni: - Madge, czy zechciałabyś zająć się panną Dexter? - Z największą przyjemnością. Pokażę pani pokój. Pro¬szę tędy. Tammy rzuciła trochę niepewne spojrzenie na Marka, lecz on już się odwrócił i odszedł zdecydowanym krokiem. Wszystko wskazywało na to, że książę uznał ten rozdział za zamknięty. Sprowadził do kraju następcę tronu, powierzył dziecko opiece kobiet, a sam mógł zająć się sprawami wagi państwowej. Naraz rozległ się radosny okrzyk. W holu zjawiła się smukła kobieta mniej więcej w wieku Tammy. Musiała przed chwilą jeździć konno - jeszcze trzymała w dłoni szpicrutę. Miała ma sobie strój amazonki, niezwykle wy¬szukany i efektowny. Jej kasztanowe włosy były misternie upięte w szykowny kok, makijaż był perfekcyjny, a uśmiech olśniewał. Rzuciła szpicrutę i pobiegła prosto w ramiona Marka. - Och, kochanie! Jak cudownie, że wreszcie jesteś w domu! Tammy zagryzła wargi, odwróciła się do nich plecami i spostrzegła pełen dezaprobaty wyraz twarzy ochmistrzyni, która również obserwowała to żenująco wylewne powitanie. - Pannę Ingrid może pani poznać później, nie ma pośpie¬chu - oznajmiła pani Burchett. - Teraz musi pani odpocząć. Taka długa podróż, tyle wrażeń, tyle nowych twarzy... Wy¬ starczy jak na jeden raz. Mały też potrzebuje spokoju. Ochmistrzyni zaprowadziła Tammy do pokoju dziecin¬nego. Henry potulnie przyjął zmianę miejsca, tak zresztą jak potulnie przyjmował wszystko. Z jednej strony było wy-godnie mieć takie grzeczne dziecko, które nie grymasiło, nie płakało - bo wiedziało z doświadczenia, że to nic nie da. Z drugiej strony ta nienaturalna grzeczność niezmiernie niepokoiła Tammy. Zdrowy dziesięciomiesięczny malec po¬winien domagać się uwagi! I to głośno! Podniosła wzrok na ochmistrzynię. Błyskawicznie zo¬rientowała się, że zyskała sympatię pani Burchett. Najwy¬raźniej ochmistrzyni spodziewała się zobaczyć kolejną lalę pokroju Lary lub Ingrid. - Czy mogłaby mi pani opowiedzieć co nieco o tym miejscu? - zagadnęła. - Przede wszystkim chciałabym się dowiedzieć, kto mieszka na zamku. - Oprócz księcia Marka i panny Ingrid, a teraz jeszcze pani i panicza Henry'ego, tylko służba. A właściwie jej resztki, bo wiele osób odeszło już dawno. Tu nikt ich nie potrzebował, często ludziom w ogóle nie płacono. Zostali tacy, którzy nie mieli dokąd pójść. Na przykład ja. Mój mąż zmarł przed dwudziestu laty, nie mam żadnej rodziny. Zaczynałam jako kucharka. Normalnie na książęcym dworze kucharka nie zostaje ochmistrzynią, ale tu panował bałagan. Wszystko przez to, że państwo prawie w ogóle nie bywali w domu, a jeśli już, to na krótko. Ostatni raz widziałam ich, jak panicz Henry miał dwa tygodnie. Ale książę Mark jest inny. Zamieszkał tu od razu. - A panna Ingrid? Pani Burchett wydęła wargi z niezadowoleniem.

Posted in: Bez kategorii Tagged: tatuaż eweliny lisowskiej, waga znak zodiaku cechy charakteru, tatuaż eweliny lisowskiej,

Najczęściej czytane:

wda? - T. John wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Żuł gumę w rytm swoich kroków po żółtym linoleum. - I jeśli dobrze pamiętam, po ostatnim wyjechała pani z miasta. Twierdząc, że nigdy pani nie wróci. Ciekawe, czemu zmieniła pani zdanie. Jasne, każdy ma do tego ...

2 prawo. - Posiał jej uśmiech grzecznego dużego chłopca. Najładniejszy, jaki mógł. Nawet nie drgnęła. - Wie pani, co mnie zastanawia? Rzuciła pani pracę, za którą wielu dałoby się zabić, wróciła do domu jako żona jednego z McKenziech, i co? Niespodzianka - mamy nowy cholerny pożar, jakiego nie widziano tu od prawie siedemnastu lat! Jeden facet mało nie zginął od wybuchu, życie innego wisi na włosku. - T. John uniósł ręce. - I co pani na to? Gonzales odsunął się od drzwi, wziął z kartonu stojącego na stole styropianowy kubek i nalał sobie cienką strużką kawy ze szklanego czajnika, który stał na podgrzewaczu. Podniósł dzbanek i bez pytania dolał kawy kobiecie. Wilson odwrócił krzesło oparciem do przodu i usiadł na nim okrakiem. Pochylił się i groźnie patrzył na Cassidy Buchanan. Nie odwróciła wzroku. - Usiłujemy dociec, co się wydarzyło i kto przy tym był. Na szczęście pani mąż miał przy sobie portfel, bo inaczej byśmy go nie rozpoznali. Jest cały pokiereszowany. Ma spuchniętą i pokaleczoną twarz, spalone włosy, złamaną szczękę i zmiażdżoną nogę. Udało się uratować uszkodzone oko. Jeżeli trochę poćwiczy, może znowu będzie chodził. - Kobietą wstrząsnął dreszcz. A więc jednak mąż ją obchodzi... Przynajmniej trochę. - O drugim facecie nie wiemy nic. Nie miał dokumentów. Też ma nieźle poharataną twarz. Spuchniętą i sinoczarną. Stracił kilka zębów i ma spalone ręce. Prawie zupełnie spaliły mu się włosy. Mamy twardy orzech do zgryzienia. Chcemy się dowiedzieć, kto to jest, i myśleliśmy, że pani nam w tym pomoże. - Odchylił się na krześle i wziął do ręki kubek z zimną już kawą. - A... a co z odciskami palców? - Facet ma spalone dłonie. Nie będzie odcisków. Przynajmniej na razie. Ma też powybijane zęby i uszkodzoną szczękę, więc trochę potrwa, zanim dostaniemy odlewy zgryzu... - Wilson wbił wzrok w kobietę i podrapał się w dwudniowy zarost. - Gdybym był niespełna rozumu pomyślałbym, że ten bydlak celowo spalił sobie ręce, żeby wyprowadzić nas w pole. Kobieta skrzywiła się. - Myśli pan, że to on podłożył ogień? - Całkiem możliwe. - Wilson wziął do ręki wyszczerbiony kubek, wypił duży łyk, spojrzał na Gonzalesa i gestem poprosił, żeby dolał mu kawy. - Mówiłam panu, że nie wiem, kto to jest. - Spotkał się w tartaku z pani mężem. Zastanowiła się. - Skoro pan tak twierdzi... Nie mam nic wspólnego z interesami męża. Nie wiem, z kim się spotykał, ani po co. T. John zmarszczył brwi. - Jesteście nowoczesnym małżeństwem. On ma swoje sprawy, a pani swoje? Gonzales krzątał się przy podgrzewaczu. Otworzył śmietankę w proszku - wstrętny biały puder, który nie ma nic wspólnego z krową. - Myślimy o separacji - wyjaśniła kobieta niechętnie. - Ach tak? - Wilson ukrył uśmiech. W końcu stanął na pewnym gruncie. Jest motyw albo przynajmniej trop. Tego właśnie potrzebował. - Dowódca straży pożarnej uważa, że przyczyną pożaru było podpalenie. - Wiem. - Tartak podpalono w identyczny sposób, co stary młyn siedemnaście lat temu. Pewnie to pani pamięta? - Twarz kobiety nieznacznie się wykrzywiła. - Tak, przypuszczam, że nie zapomniała pani o tym. Odwróciła wzrok. W drżących rękach trzymała plastykowy kubek. Oczywiście, że pamiętała tamten pożar. Każdy w Prosperity pamiętał. Dla całej rodziny Buchananów była to straszliwa, bolesna strata, po której nie mogli się pozbierać. Stary Buchanan, ojciec Cassidy, zmienił się nie do poznania. Stracił kontrolę nad swoim życiem, firmą i upartą córką. - Może pojechałaby pani do szpitala, żeby na własne oczy zobaczyć poszkodowanych? Ale ostrzegam, że widok nie należy do przyjemnych. Spojrzała na niego oczami koloru mocnej whisky. Wilson przypomniał sobie, że Cassidy Buchanan jest przecież dziennikarką. - Chciałam zobaczyć męża od razu po wypadku. Lekarze powiedzieli mi jednak, że nie mogę się z nim widzieć, dopóki szeryf nie wyrazi na to zgody, bo podobno jest podejrzany. - Dobra, jedźmy, do cholery! - T. John wstał z krzesła, ale po chwili zmienił zdanie. - Najpierw jednak wyjaśnijmy jeszcze kilka szczegółów. Kobieta zesztywniała. Usiadła z powrotem na zdezelowanym plastykowym krześle. Wilson musiał przyznać, że jest całkiem niezła. Co nie zmienia faktu, że kłamie. Że coś ukrywa. Gonzales napełniał stary kubek Wilsona, a T. John sięgnął do kieszeni i wyjął plastykowy worek. W przezroczystą folię zawinięty był zwęglony łańcuszek ze spalonym medalikiem świętego Krzysztofa. Prawie nie można było rozpoznać postaci. Medalik był powyginany i poczerniały od płomieni. Cassidy otworzyła usta, ale nie westchnęła. Wpatrywała się w folię, którą Gonzales położył na odrapanym starym stole, przy którym siedziała. Ścisnęła mocniej kubek i wzięła krótki, płytki oddech. - Skąd panowie to mają? 3 ... [Read more...]

prosto w pierś, zabolało w środku. Jak można wieść tak puste,

samotne życie? - Masz mnie - powiedziała bez zastanowienia. Jego dłoń trzymająca kluczyki zamarła tuż przed stacyjką. Diaz ... [Read more...]

kręciło jej się w głowie) i już było dobrze.

Byli mniej więcej na środku kładki, gdy Diaz krzyknął ostrzegawczo. Deska zatańczyła gwałtownie pod ich stopami. Milla puściła Diaza, machając rozpaczliwie rękoma, usiłując złapać ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 airshow.radom.pl

WordPress Theme by ThemeTaste